29 października nie jest zbyt dobrze pamiętaną datą, ale ten dzień w 1929 r. to tzw. „czarny piątek” i gwałtowne załamanie koniunktury na nowojorskiej giełdzie i początek Wielkiego Kryzysu. Od wielkiego, wspaniałego świata i życia na kredyt do dna kryzysu w 1932 r, upłynęło 4 lata, a produkcja w Stanach Zjednoczonych spadła o ok. 40%, w Niemczech o prawie 50%, a jedna czwarta ludzi zdolnych do pracy stała się bezrobotna. Kryzys przyniósł także zjawisko nazywane „nożycami cenowymi” czyli pogłębiającą się różnice pomiędzy cenami sprzedaży a cenami zakupu (lub kosztami produkcji) dla niektórych krajów, sektorów i grup społecznych.
W przedwojennej Polsce najostrzej „nożyce” cięły w rolnictwie, a w związku z tym, że kraj był bardziej rolniczy niż przemysłowy uderzenie kryzysowe było okrutne. W czasie kryzysu spadały ceny wszystkich towarów, ale spadek cen dla żywności był szybszy niż artykułów przemysłowych. W Polsce dodatkowo, przez większość czasu Wielkiego Kryzysu starano się utrzymać relatywnie silną i stabilną walutę, co rozwarło nożyce jeszcze bardziej. W polskim szczycie kryzysu (1935) ceny produktów rolnych spadły o 65% – wobec czego większość gospodarstw miała małe szanse na przeżycie. Konieczność opłacania podatków i kupowania artykułów przemysłowych, które relatywnie drożały wobec artykułów rolniczych, nakręciły spiralę zadłużenia oraz spowodowały dumpingowy zalew produkcji rolnej na rynki – chłopi próbowali sprzedać więcej, żeby uzyskać ten sam poziom przychodów. Dopiero powrót koniunktury na rynki światowe, z wolna, zaczął przywracać równowagę. Niemniej jednak dla najbardziej rozdrobnionych i zacofanych obszarów rolniczych przedwojennej Polski, sytuacja nie wróciła do normy nawet do momentu wybuchu wojny.
W nowym, świetlanym XXI w. takie rzeczy właściwie nie powinny się zdarzać, ale jak widać „nożyce” lubią czasami dawać o sobie znać. Teraz rolę zapóźnionego i najbardziej bezbronnego sektora gospodarki odgrywa energetyka węglowa, która staje wobec nieuchronnych wyzwań lawinowo rosnących kosztów. Zmiana technologiczna (wymuszana europejską polityką klimatyczną) tworzy idealne środowisko dla „Wielkiego Kryzysu Energetycznego”, gdzie dla węgla kluczowym czynnikiem stają się ceny certyfikatów emisyjnych CO2 i urzędowe regulacje ograniczające wykorzystanie węgla. Od tego już tylko krok do zmniejszania generacji węglowej (na całym świecie), a to oczywiście rodzi nadmiar podaży paliwa, konieczność upchnięcia większej ilości własnego towaru i oczywiście globalny spadek cen. Musimy powoli przyzwyczajać się do myśli o życiu w świecie (UE) gdzie ceny EUA (certyfikat emisji CO2) będą wahać się na poziomie 30-35 Euro za tonę, co w naturalny sposób zwiększy koszty produkcji i odstręczy wszelkie europejskie koncerny od jakiegokolwiek wykorzystania węgla. Spadające ceny OZE przy relatywnie niskich cenach gazu, pogłębiają ten trend na całym świecie i nagle ceny węgla kamiennego nurkują do zakresów 40-50 $/tonę. To już klasyczne „nożyce cen”, ale w nowoczesnym wydaniu polskiej energetyki. Certyfikaty na poziomie 30 Euro to już produkcja energii z kosztem ok. 250-300 PLN/MWh, gdzie oczywiście można próbować ratować się obniżeniem kosztów paliwa (korzystaniem z przerzucenia „nożyc” na górnictwo), ale oczywiście pojawiają się tzw. uwarunkowania polskie. W światowym systemie gospodarczym i zimnym spojrzeniem „profit -loss” rozwiązanie jest oczywiście proste – górnictwo węgla kamiennego jest sektorem schyłkowym i należy je zamykać odcinając stopniowo najwyższe koszty. Długoterminowo, przy kryzysowych cenach, polskie górnictwo nie ma szans (nawet przy maksymalnej optymalizacji produkcji i wielkiej pomocy państwa), bo krańcowy koszt produkcji jest niższy w Rosji, Kolumbii, Australii czy RPA, gdzie i pokłady są większe i rozmieszczone płycej, gdzie technologia wydobycia jest bardziej efektywna, gdzie są niższe płace i gdzie prowadzi się wydobycie na terenach względnie słabo zamieszkałych. Przy spadku węgla do poziomów 40-50$/tonę (indeks ARA), konkurować się nie da i pozostaje tylko to, co przedwojennym polskim rolnikom – zadłużać się na potęgę. Proste rozwiązania zamykania całego sektora węglowego nie są jednak w praktyce w Polsce do zastosowania. Wystarczy spojrzeć na kalendarze wyborcze, które właściwie determinują już przyszłą ścieżkę spiralnego zadłużania górnictwa i …. kolejną falę ratowania górnictwa przez energetykę. Innego rozwiązania nie będzie (jeśli nie zamykamy kopalń), a energetyka dzięki temu wpadnie w nowe „podwójne nożyce cenowe”. Wysokie ceny certyfikatów CO2 – już podwyższą ceny produkcji. Ratunkowe próby szukania obniżki kosztów – a więc tańszego paliwa, otworzyłyby lawinowy import węgla (ze światowego rynku nadpodaży), a to nie może być akceptowane politycznie. Sytuacja jest właściwie nierozwiązywalna, jesteśmy pod presją światowych rynków i nie mamy pola manewru. Całkowite zamkniecie sektora jest nieakceptowane nie tylko społecznie, ale i politycznie i ma wpływ na strategiczne bezpieczeństwo energetyczne. Efekt jednak może być tylko jeden i pozostaje zaakceptować „nożyce cenowe” dla energetyki. Cena produkcji będzie rosła, a dodatkowe koszty związane z przejmowaniem zadłużenia sektora górniczego będą obciążać koszty produkcji jeszcze bardziej, co zmniejszy konkurencyjność wobec nowych rozwiązań energetyki rozproszonej, a więc obniżenie przychodów z uwagi na wyjście części przemysłu budującego własne elektrownie i najbogatszych klientów indywidualnych posiadających domy i inwestujących w panele i magazyny domowe. Większe koszty nie będą mogły być przerzucone na ceny energii, co zniweluje jakiekolwiek zyski. Całość finalnie uniemożliwi radykalną zmianę struktury wytwarzania z uwagi na brak pieniędzy na inwestycje i wszystko będzie powoli toczyć się jak na polskiej wsi w latach 1930-1939.
Pytanie czy jest jakiekolwiek wyjście i czy można zrobić coś w praktyce mając takie uwarunkowania jakie mamy i jakie będzie końcowy efekt całego procesu? Dla II Rzeczpospolitej był to 1939 r., miejmy nadzieję, że nasze analogie nie sięgają tak daleko.
Autor: Prof. Konrad Świrski
Źródło: Konrad Świrski – blog