Jeśli jest problem i trzeba prognozować wynik jakiś działań, zawsze można odwołać się do doświadczeń z historii. Polska (XX-wieczna) ma duże doświadczenie historyczne w kontroli cen towarów, bo już 3 czerwca 1953 wydany został Dekret o ustalaniu cen, opłat i stawek taryfowych. Specjalnie powołana instytucja pod nazwą Państwowa Komisja Cen kontrolowała porządek na rynku (trzeba też nadmienić, że analogiczne mechanizmy istniały w wielu krajach świata – nawet w USA).
W latach 80. ub. w. Margaret Thatcher, zapoczątkowała w Wielkiej Brytanii epokę liberalizmu gospodarczego, eliminując państwową kontrolę nad gospodarką jak to tylko możliwe, akurat w Polsce wówczas nie było takiej opcji (szalejący stan wojenny) i ówczesny rząd odpowiedział Ustawą z 26 lutego 1982 r. „o cenach”, w której wyróżniano ceny urzędowe (wszystkie podstawowe towary, także żywnościowe), ceny regulowane (analogicznie kontrola, ale przez zrzeszenia producentów) oraz ceny umowne. W praktyce wolne ceny obowiązywały jedynie w zakresie warzyw i owoców, wobec czego jedynie w warzywach był jakiś wybór, we wszystkich innych produktach panowała stała cena – ale i stały asortyment (pamiętam z dzieciństwa, że były jedynie 2 rodzaje masła – z jasnym papierkiem i czasami lepsze ze złotym, ale każde z nich ceny miały ustalone i tożsame we wszystkich sklepach). Można powiedzieć, że panował porządek, nie trzeba było metkować cen i tych cen przy kupnie sprawdzać, bo wszystko było jasne i przejrzyste, a przy okazji wybór towarów był na tyle skromny (żeby nie powiedzieć skromniutki), że nawet dzieci mogły się wszystkich cen nauczyć na pamięć. Dziś pomysł regulowania cen w zakresie żywności czy ubrań wydaje się całkowicie absurdalny, ale koncepcja jest nadal żywa. W grudniu 2018 wróciła ona w postaci nowego prawa „o zmianie ustawy o podatku akcyzowym oraz niektórych innych ustaw”, gdzie w praktyce doprowadziła do urzędowej kontroli cen energii elektrycznej dla klientów indywidualnych oraz niektórych przedsiębiorstw. Temat przerabialiśmy przez cały 2019 r. w postaci kolejnych dwóch nowelizacji ustawy, aby w miarę przepchnąć ją w europejskim porządku prawnym oraz długotrwałą pracą nad rozporządzeniem o rekompensatach za ceny energii – co i przyniosło opuszczenie rynku przez szereg firm, powołanie rezerw w sprawozdaniach finansowych koncernów jak i pewnie długotrwałe procesy odszkodowawcze w niektórych przypadkach.
Rok 2019 zaczyna już powoli dogasać, natomiast sama ustawa (która miała obowiązywać tylko przez rok) zadziwiająco zaczyna odżywać w niektórych komentarzach i wywiadach politycznych i być może doczekamy się jej kolejnej znowelizowanej odsłony w 2020 r. Poniżej kilka argumentów za tym, że przedłużanie tej ustawy nie jest najlepszym pomysłem.
- Dlaczego NIE – bo tak naprawdę nie ma potrzeby
Wydaje się, że w ogóle całe zamieszanie (przynajmniej dla klientów końcowych) było zupełnie niepotrzebne i pospieszne. Wystarczyłoby tylko zmniejszenie akcyzy i opłaty przejściowej, a rachunki klientów indywidualnych byłyby tylko nieznacznie wyższe, a może i na takim samym poziomie. Rynek i ceny (w hurcie) po początkowych skokach w październiku 2018 (szczególnie w kontraktach terminowych na przyszłe lata) zaczął się bowiem stabilizować. Poniżej kilka liczb z raportów Towarowej Giełdy Energii:
Tak naprawdę ceny w czerwcu 2018 i wrześniu 2019 są do siebie mocno podobne – sama podwyżka cen energii nie jest już tak znacząca.
Śledząc (następnie po dniach) indeks IRDN – rekordowo wysoko w tym roku (342 zł/MWh) było 24 stycznia, mieliśmy jeszcze wyskok w czerwcu (18.06.2019 – 320 zł/MWh) i na koniec sierpnia (30.08 – 309 zł/MWh). Jednak na średnioważonych cenach miesięcznych było już znacznie spokojniej (wykres z raportów za TGE www.tge.pl) – widać, że przeszliśmy z poziomów 150-170 zł/MWh na 240-260 zł/MWh.
Można jeszcze dodać, że wartość kontraktu na energię w 2020 r. – BASE_Y20 i tak naprawdę w całym 2019 roku wahały się w przedziale 253-285 zł/MWh.
Dla odbiorców indywidualnych (gospodarstwa domowe z taryfą G11 np.) oznacza to, że składnik naszego rachunku – ten za samą zużytą energię elektryczną idzie w górę ok. 50-70 zł na MWh. Średnie roczne zużycie (mieszkanie 3-4 osobowe, blok) to 1200 kWh – czyli tu dopłacamy ok. 70 zł więcej rocznie, ale pamiętamy, że tak naprawdę nasz rachunek składa się jeszcze z wielu innych składowych – i właśnie zdjęcie akcyzy i opłaty przejściowej (to taki parapodatek sponsorujący rekompensaty za rozwiązane wieloletnie kontrakty elektrowni z przed 2004 roku) odejmuje około 30-40 zł, a na dodatek jeszcze opłata dystrybucyjna (druga duża część naszego rachunku – nawet spadła trochę). Całość to albo podwyżka (całkowita) naszego rachunku o 10-15% maksymalnie, albo nawet i mniej i prawie zero – jeśli byłby duży wolny rynek i dostawcy walczący o klientów (obniżając własne marże). Ogromna operacja legislacyjna, rozliczeniowa i marketingowo-prawna – tak naprawdę właściwie niewiele dotyczyła klientów indywidualnych – miała wymiar jedynie właśnie marketingowy w roku wyborczym („ceny prądu nie pójdą w górę”). Jeśli już jakiekolwiek operacje „kontroli cen” miałyby być dokonywane, to jedynie dla kluczowych przedsiębiorstw użyteczności publicznej (jak szpitale) i na pewno warto myśleć raczej o pomocy dla przedsiębiorstw energochłonnych (tak jak pomaga się im np. w Niemczech), a nie głównie zamrażając ceny dla zwykłych obywateli.
- Dlaczego NIE – bo, to koniec wolnego rynku
Niestety, każde operacje ustawowej kontroli cen obniżają możliwość działania wolnego rynku. Dziś trudno nam sobie wyobrazić operację zamrożenia cen mleka czy masła (choć jeszcze kilka lat temu – cena masła biła rekordy). Wolny rynek, wielu producentów, konkurencja – bardzo szybko doprowadza do równowagi cenowej i jest najlepszym lekarstwem na podwyżki. Na wykresach cen energii można zobaczyć, że były już czasy wysokich cen (lata 2011-2012,) ale powoli ceny się ustabilizowały. Niestety 2019 r. był bardzo krytyczny dla rynku energii i w dużej mierze ograniczył możliwości działania wszystkich mniejszych graczy poza koncernami energetycznymi (mniejsze spółki nie mogły czekać spokojnie na rekompensaty, bo nie miały rezerw gotówkowych jak państwowe koncerny). Tak naprawdę w rezultacie mamy znacznie ograniczony rynek i niezależne spółki z ogromnym bagażem niepewności do państwowych regulacji. Dalej prowadzi to do mniejszej ilości ofert na rynku (dla końcowych klientów), praktycznie wyeliminowanie konkurencji – a więc brak mechanizmu nacisku na większą efektywność dla dostawców energii (koncernów) i brak poszukiwania możliwości zmniejszenia ich marż. W końcu też tak było przy działaniu Państwowej Komisji Cen i kolejnym krokiem będzie pewnie urzędowe ustalanie zysku przedsiębiorstw … ale to raczej droga donikąd.
- Dlaczego NIE – bo, oznacza to utratę środków z certyfikatów emisyjnych (rekompensaty zamiast na inwestycje)
Krytyczne staje się też pozbycie się ostatnich potencjalnych rezerw inwestycyjnych energetyki – na dopłaty do domowych rachunków. W regulacjach 2019 – koszty trzymania stałych cen pokrywane mają być ze środków uzyskiwanych prze budżet … przez opłaty emisyjne (certyfikaty CO2) energetyki. To nagły skok cen tych certyfikatów (z poziomu 6-7 euro za tonę do 15 euro za tonę) jest jednym z wyjaśnień wzrostów cen energii na rynku hurtowym (w rzeczywistości nie tylko – warto spojrzeć na komunikaty URE z przełomu 2018/2019). Ten wzrost kosztów certyfikatów (i wyższe koszty produkcji) to paradoksalnie – większe dopływy do budżetu (na dziś za CO2 płaci się do budżetów krajowych). Na „oko” wygląda to prosto i dobrze (więcej energetyka płaci za CO2 to zwróćmy te pieniądze sponsorując rachunki) ale w rezultacie prowadzi do bardzo niebezpiecznych skutków rekompensat. Energetyka traci potencjalne źródło pieniędzy na nowe inwestycje (opłaty za CO2 mogłyby być zawrócone do energetyki ale np. na nowe inwestycje w OZE) i tworzymy niesłychanie niebezpieczny mechanizm na przyszłość – już dziś się mówi, że opłaty za CO2 wkrótce będą płacone do budżetu Unii, a nie do budżetów krajowych. Skąd więc weźmiemy pieniądze na rekompensaty jeśli emisja tony CO2 będzie kosztować 50 euro/tonę i trzeba będzie to płacić do specjalnego funduszu UE?
O tym też jak modernizacja energetyki i system zawracania pieniędzy z rachunków działa zupełnie przeciwnie w Polsce i Niemczech pisałem już na moim blogu TUTAJ
- Dlaczego NIE – bo, ceny energii muszą rosnąć jeśli mamy modernizować energetykę
Ostatnie NIE w tym artykule to sam pomysł, że ceny energii nie mogą rosnąć (prezentowany przez wszystkie siły polityczne w kraju). Jednocześnie wszyscy prześcigają się w koncepcjach modernizacji energetyki i budowy … elektrowni jądrowych, odnawialnych, gazowych, odejścia od węgla, walki ze smogiem, modernizacji ciepłownictwa, itp. Energetyka przechodzi przez rewolucję technologiczną, węgiel znika, a polska energetyka musi być zmodernizowana. Nie da się inwestować bez pieniędzy. Nowe inwestycje to nowe koszty, a więc nie ma możliwości aby energia elektryczna kosztowała mniej. Nie można też NIE MODERNIZOWAĆ energetyki – bo nowe antywęglowe regulacje UE i rosnące ceny certyfikatów – i tak podwyższają jej koszty. Wszystkie siły polityczne w kraju powinny więc wysyłać sygnał do społeczeństwa – ceny energii muszą rosnąc, bo inwestujemy, musimy się do tego przyzwyczaić w domowych rachunkach, jednocześnie będziemy bronić naszego przemysłu i stwarzać dobre warunki do oszczędzania energii. Bo jeśli naprawdę dobrze uświadomić sobie stan energetyki w Polsce w 2019 r. i w jakich uwarunkowaniach będzie się ona rozwijać w przyszłości – to właśnie twierdzenia, że „prąd nie zdrożeje” są najbardziej dla tej energetyki zabójcze.
Kolejne NIE można jeszcze mnożyć dalej … ale czy pomysł z „urzędowymi cenami” energii na 2020 nie będzie jednak kuszący? Wszyscy miejmy nadzieję, że jednak NIE.
Autor: prof. Konrad Świrski
Źródło: Konrad Świrski – blog