Bieg na 400 m jest najdłuższym ze sprintów i uważany jest za najbardziej wymagający. „Diabelski dystans 400 m” powoduje powstanie tzw. długu tlenowego na poziomie 92%. Dług tlenowy to deficyt tlenu w organizmie podczas krótkotrwałych wysiłków fizycznych, kiedy organizm zużywa tlen z pęcherzyków płucnych oraz ten rozpuszczony w płynach ustrojowych i związany z hemoglobiną (jak widać podczas 400 m – zupełnie do końca), a następnie sięga po beztlenowe źródła energii jak kwasy ATP i AMP. Po zakończeniu biegu, organizm musi dług tlenowy zwrócić – zużywając nawet 10 l tlenu na odtworzenie zapasów i eliminując powstały podczas wysiłku kwas mlekowy. 400 metrów jest to więc rodzaj sprintu, ale specyficznego – tu kluczową rolę odgrywa także wytrzymałość i żelazna wola wykorzystania optymalnie wszystkich zasobów organizmu.
Magiczne 400 m tak naprawdę wzięło się „nie wiadomo skąd” – jedni wywodzą ten dystans (i wymiar obecnych stadionów lekkoatletycznych – bo to jedno okrążenie) ze starożytnej Grecji, gdzie biegano na dystansie 600 stóp (oczywiście stopy w różnych rejonach Grecji były dłuższe albo krótsze, ale dawało to wynik w okolicach 360 metrów). W dawnej Anglii biegano też często lokalnie na ćwierć mili – czyli 440 jardów – co dawało prawie dokładnie właśnie 400 m. Finalnie w 1913 Międzynarodowa Federacja IAAF ustanowiła standardy bieżni (8 torów, 400 metrów, wymiar – szerokość toru 1,2 m), co też nie kończy matematycznych dyskusji, bo patrząc na długość przebiegniętego dystansu (w zależności od toru) to różnią się one nawet o 50 m (tory 1 do 8).
Dziś rekord biegu na 400 m to 43,03 sekundy (ustanowił go w 2016 południowoafrykański biegacz Wayde van Niekerk). Dla porównania rekord na 100 m to 9,58 s, a więc biegnąc 4 super setki mielibyśmy 38,32 – i to wygląda na granicę, granic możliwości. Kluczem w 400-setce jest biec maksymalnie szybko, ale w taki sposób żeby nie stracić sił – właściwie tak aby na samym końcu utrzymać się zupełnie na granicy całkowitej zapaści. Technika zależy też od indywidualnych dyspozycji sprinterów – ci z najmocniejszym finiszem zaczynają wolniej, ci z największym zapasem tlenu w komórkach – od razu jadą na maksa. Jednak w opinii większości trenerów i specjalistów od szkoleń, a także dawnych i obecnych mistrzów 400 m, wygrywa koncepcja żeby od razu biec jak najszybciej. Wygrywają tylko zawodnicy, którzy nie oszczędzają się od samego początku i tacy którzy mogą zjechać z długiem tlenowym do samego końca, a dla tych którzy spóźniają się na starcie, w wolnym tempie robią początkowe setki lub też nie mają wytrzymałości – nie ma miejsca w finałach.
Patrząc na energetykę w ciągu roku kalendarzowego – to też mamy rodzaj sprintu i czterech ćwiartek. W końcu przestrzeń i czas mogą zlewać się w podobne analogiczne wymiary (według niektórych fizyków teoretycznych jak i pisarzy science fiction) i rok energetyczny to w zasadzie coś w rodzaju przedłużonego sprintu – trzeba cały czas zajmować się jakimiś ważnymi sprawami i rozwiązywać kluczowe problemy, a tu nawet człowiek się nie obejrzy, a jest już koniec roku i te 8760 energetycznych godzin minęło, a niewiele się zbudowało. Pytanie więc czy naprawdę zdąży się w 2019 z przebiegnięciem przez tory pełne energetycznych pułapek – jak na razie pierwszy kwartał – „pierwsza setka” została przebiegnięta raczej w wolnym tempie.
Ustawa „prądowa” i finalne rozporządzenie w sprawie rekompensat … jeszcze nie jest opublikowane.
Jeden ze szczególnie bolących według mnie problemów energetyki to wpływ decyzji politycznych i wyborczych kalendarzy na kształt teoretycznie wolnego rynku. Pokazuje to jak może negatywnie wpłynąć na energetyczne życie. Ustawa (przypomnijmy przegłosowana przez właściwie wszystkich posłów i wszystkie siły polityczne) pokazuje swoje pazury, bo na razie całkowicie zatrzymała progres zliberalizowanego rynku, brak jest nowych ofert sprzedaży, przedsiębiorstwa obrotowe ponoszą zaplanowaną stratę (sprzedając klientom energię po ustawowych cenach z 2018 r., które są niższe od cen zakupu energii w hurcie 2019), a koncepcja jak z tego wybrnąć spędza sen z powiek odpowiednich departamentów. Wyniki finansowe widać w sprawozdaniach giełdowych koncernów -dramatyczny spadek rentowności sektora obrotu (to jeszcze w końcu 2018), a w pierwszym kwartale 2019 będzie dokładnie tak samo i coraz gorsza (nawet w kierunku bankructwa) kondycja mniejszych firm sprzedających energię. Nadzieja w otrzymaniu rekompensat gaśnie powoli, bo już minął pierwszy kwartał (w jednej z wczesnych wersji ustawy to miał być deadline), a rozporządzenie jak obliczać te rekompensaty (będące subsydiowaniem niskich cen energii) są wciąż w konsultacja społecznych i z UE, a kolejne wersje pokazują dość bizantyjskie wzory obliczeniowe, które i tak mogą nie uchronić od pozwów odszkodowawczych. Ustawa niestety zabija cały rynek, bo główni gracze przejadają swoje finansowe zapasy (mniejsi już ich nie mają) i przy okazji wdrażają programy oszczędnościowe i zmniejszają inwestycje. W łańcuszku problemów czują to teraz firmy dostawcze energetyki i cały sektor. Od strony klientów sytuacja też jest prosta – nikt nie chce handlować nie wiedząc czy nie poniesie straty i jaką dostanie rekompensatę – więc nowych ofert na rynku nie ma, a temu komu skończył się kontrakt (to przemysł i samorządy) wpycha się wielokrotnie większe rachunki z obietnicą ewentualnego zwrotu nadpłaty (znowu jak się pokaże rozporządzenie o rekompensatach).
Sektor OZE … bez przełamania.
Rok 2019 w toku, a już na horyzoncie 2020 i widmo niewykonania przez Polskę Dyrektywy 28/2009/WE i niewykonanie wskaźnikowych celów udziału OZE w zużyciu końcowym energii. Zapaść w budowie nowych źródeł odnawialnych i ogólny problem na rynku farm wiatrowych (sprawy sądowe zerwanych umów – w dużej mierze spekulacyjnych, ale mających formę wieloletnich umów prawnych) nie daje szans na utrzymanie trendu wzrostu produkcji OZE. Zaplanowane na szybko w tym roku aukcje na nowe moce (nawet 2,5 tys. MW) też niekoniecznie mogą dojść do skutku, bo potencjalni inwestorzy (i działy analiz ryzyka w bankach) już dzielą na włos każdy zapis w nowelizacji ustawy OZE, która znowu nie została wdrożona w pierwszym kwartale. Wcale nie lepiej (w realu) jest z energetyką off-shorową, bo poza wieloma bardzo optymistycznymi deklaracjami i fajnymi mapkami z planami inwestycji, też jest potrzebna specjalna (?) lub gdzieś podczepiona regulacja ustawowa, która jak się okazuje wcale może nie ujrzeć światła dziennego w 2019. Nadchodzi więc zielona wiosna na drzewach, ale w zielonej energetyce wciąż jeszcze wieje chłodem.
Wielkie inwestycje … tylko znaki zapytania.
Kolejne wielkie elektrownie dobrze się czują jedynie w kolorowych wykresach przyszłych mocy energetycznych. Energetyka jądrowa trzyma się mocno w zapowiedziach, ale zmiana na stanowisku Dyrektora Departamentu EJ w Ministerstwie nie jest najbardziej optymistycznym znakiem. Poza wielokrotnie powtarzanym stwierdzeniem, że program jest kontynuowany i że czekamy na 6 tys. MW i więcej w polskiej energetyce jądrowej, na kluczowe pytanie o finansowanie programu zapada cisza. Prace dalej trwają. Prace też i trwają nad ostatnim europejskim blokiem węglowym, który ma wejść w kolejną fazę budowy, ale grzęźnie w problemach zapewnienia finansowania (co pośrednio jest też związane z pogarszaniem się kondycji koncernów), ale i widzi ciemne chmury kolejnych decyzji europejskich krajów o rezygnacji z węgla. Projekt jest trudny, bo i zaplanowany do wspomagania przez rynek mocy, ale i sam rynek mocy pod ostrzałem.
Polska polityka energetyczna… być może przyjęta w wakacje?
PEP 2040 po nagłym wyskoku (pokazał się w grudniu 2018) i szybkiej fazie konsultacji (do 15 stycznia) … nagle gdzieś zniknął. Wobec wielu pytań (bez odpowiedzi) i konieczności zsynchronizowania PEP z ewidentnymi ograniczeniami europejskimi, w tej chwili mamy rodzaj fazy przejściowej, ale według zapowiedzi PEP 2040 ma zostać uchwalony w okolicach wakacji – tu możliwe są warianty okolic przed albo po wakacjach, jeśli podejść do zagadnienia praktycznie.
Kilka innych problemów można jeszcze mnożyć, ale widać, że pierwszy kwartał nie przyniósł energetycznego przełamania. Problemów jest co niemiara, a energetyka polska i europejska biegnie do przodu. Nie jest moją intencją krytykowanie kogokolwiek (zagadnienia nie są banalne), ale trzeba sobie uzmysłowić, że naprawdę nie mamy czasu. Teraz mamy już drugi kwartał (druga setka) i przed nami kolejne trudności jak wybory do europejskiego europarlamentu, a potem do naszego Sejmu. W takim horyzoncie, szczególnie na odpowiednią legislację jest coraz mniej czasu. Można oczywiście zostawić wszystko na ostatni kwartał, ale patrząc na 400 metrowców wtedy na pewno nie awansujemy dalej.
Autor: Konrad Świrski
Źródło: Konrad Świrski – blog